609 Czerniowce - Oknica
Image information
Był nieślubnym dzieckiem żonatego przecież z ponadnarodową ideą komunizmu Lenina i historycznej Besarabii. Odkrywał absurdy postsowieckiej rzeczywistości. Toczył się w rytmie niespiesznych odpraw celnych, wypełniony był krzykami surowych pograniczników i powietrzem. Woził nikogo z Czerniowców donikąd przez tereny, przy których nie ma nic. Wszyscy rozsądni ludzie wysiadali parę kilometrów od stacji początkowej, do końca docierali tylko krańcowi desperaci albo ci, którzy chcieli obejrzeć oknicki pomnik Rewolucji, kupić wino i pojechać w rozsądniejszym kierunku. Granicę ukraińsko-mołdawską przekraczał pięć razy. Żeby przejechać całą jego trasę, trzeba było pięciokrotnie pokazać zawartość plecaka, dwukrotnie wypisywać kartę migracyjną i prawidłowo odpowiadać na wszystkie dziwne pytania. Był tani jak barszcz, ale to w sumie nieważne, bo nikt go nie potrzebował. Falista kreska na mapie podzieliła radzieckie życia na te ukraińskie i te mołdawskie i nikt już nie musi załatwiać nic u tego drugiego. Nie ma większego sensu nawet przemycanie czegokolwiek, więc wagony, które chyba musieli sklecić gdzieś na warsztatach, bo niemożliwe, żeby ktoś wyprodukował coś tak idiotycznego, służyły głównie konduktorom. Jechałem nim dwa razy. We wrześniu dałem bezzębnej Ukraince parę hrywien na bilet, ale i tak nie miała paszportu i wysadzili ją przy pierwszym trzepaniu w Mamałydze. Ja pojechałem dalej wciskając brzuchatemu kolejarzowi plik zmiętych banknotów tuż po tym, jak tłumaczyłem w dziwnej miksturze iluś języków zagubionej dziewczynie w wojskowym mundurze, że na granicy polskiej nie dają już tych śmiesznych kartek i naprawdę jestem w jej kraju legalnie. Sieroń śmiał się ze mnie, że nie umiałem otworzyć okna, i robiłem nieudane zdjęcia przez szybę, a w Oknicy prawie ominęliśmy ostatnią kontrolę, bo facet z pieczątką, którą przystawiał w paszportach bez patrzenia na nazwisko, był zbyt leniwy by przejść się po składzie i siedział dwa wagony dalej, a nikt nam nie powiedział, że trzeba go szukać. W końcu wysiadłem i wymieniłem dolary na pobliskim bazarze, a parę godzin później czytałem Gombrowicza w szkolnej bibliotece sto kilometrów na południe stamtąd. Dwa lata później zabrałem tam K. W zasadzie było nam mocno nie po drodze, ale tak bardzo chciałem napić się z nią słodkiego wina z kraju bajecznych trunków i strasznego życia, że pojechaliśmy tym kuriozalnym wehikułem, a na dworze było minus pierdyliard. Pociąg ruszył z Czerniowców sporo po czasie i piliśmy na śniadanie ciemne piwo patrząc na jednolitą biel za oknem. Spojrzała na mnie jak na rozkosznego kretyna, kiedy ćwierć butelki uciekła mi gdzieś pomiędzy kłody drzewa, bo próbowałem otworzyć ją o rant grzejnika. Drzewa jeździły wte i nazad, żeby było czym palić w wagonowej kozie, a ja poczułem się uroczo zganiony i pociągnąłem duży łyk z tego, co zostało w szkle. W Oknicy nie było prądu, zamknęli wszystkie sklepy i musieliśmy czekać w ciasnym korytarzu domu handlowego z trzema czy czterema kioskami, aż dowiozą elektryczność. Wywalili nas z knajpy, bo przecież trzeba już zamykać, i kiedy kupiliśmy wreszcie czerwone półsłodkie, zaszyliśmy się w jakiejś dziwnej dworcowej sali dla robotników kolejowych. Ktoś próbował nas zamknąć na klucz, więc wyszliśmy na peron i chwilę później połknął nas wieczorny pociąg moskiewski. Pojadę tam chyba jeszcze raz. Obejrzę ten postsowiecki absurd po to, by znów pojechać z Oknicy przez Mohylew do Żmerynki, napić się wódki w stacyjnym barze i nigdy już tam nie wrócić. Pociąg numer 609 przestaje istnieć. [w kilka dni po napisaniu tego tekstu pociąg został wpisany do nowego rozkładu jazdy i kursuje nadal, ale tak czy owak są to z pewnością ostatnie miesiące jego funkcjonowania w takim kształcie].